Dzień 0-5

25.05.2016 – Wylot
Nadszedł czas na wyjazd do ostatniego kraju w Europie Zachodniej, w którym jeszcze nie jeździłem rowerem.  Po kilkutygodniowych przygotowaniach do wyprawy czekał mnie mały maraton przesiadkowy. Do przelotu musiałem spakować się w dwie sztuki bagażu do 23kg, a także mogłem zabrać mniejszy bagaż podręczny do 8kg. W pudło spakowałem rower i kilka dodatkowych rzeczy, natomiast w dużą torbę bazarową zmieściłem wszystkie sakwy i koło od przyczepki. Wyruszyłem zaraz po pracy. Z Jeleniej Góry do Wrocławia jechałem PKS-em bez kosztów dodatkowych za bagaż. Następnie z Wrocławia do Berlina przedostałem się PolskimBusem, bez problemów i komentarzy, że posiadam aż dwa duże bagaże. Z dworca Berlin ZOB, gdzie PolskiBus kończy trasę musiałem jeszcze dostać się na lotnisko Tegel w Berlinie. W linii prostej to około 6km na północ. Pomiędzy tymi miejscami niestety nie ma bezpośredniego połączenia. Można wsiąść do szybkiej kolei miejskiej S-Bahn, a następnie przesiąść się na autobus jadący na lotnisko 109, 128, X9 lub TXL w zależności od miejsca przesiadki. Ja mając ze sobą ponad 40kg bagażu zdecydowałem się na najprostsze rozwiązanie i z ZOB do Tegel podjechałem taksówką. Cena za przejazd 16€. Po kilkunastu minutach byłem już na miejscu i szukałem wózka, na którym mógłbym wozić bagaż po lotnisku w celu znalezienia swojej bramki. Wylot do Reykjaviku miałem o godzinie 22:30, a leciałem liniami AirBerlin. Zarówno odprawa jak i przelot bez żadnych problemów i opóźnień. W trakcie przelotu każdy z pasażerów dostał wg życzenia coś do picia oraz mały batonik. W Reykjaviku wylądowałem po ponad trzech godzinach lotu i dwugodzinnej zmianie czasu, czyli tuż przed północną. Wyjście z samolotu oraz odbiór bagażu zajęły mi kolejne pół godziny. Na lotnisku nie ma przechowalni bagażu, więc udałem się do hotelu obok, gdzie wg informacji z Internetu można zostawić bagaż. Niestety – ta informacja nie była prawdziwa, więc szukałem dalej. Obok hotelu są budynki z biurami wypożyczalni samochodowych czynne całą dobę i właśnie w jednej z takich firm udało mi się zostawić karton na rower na powrotny przelot do Berlina. W kartonie zostawiłem jeszcze torbę bazarową, klucz płaski do SPDów i rzeczy na przebranie na drogę powrotną.

Dzień 1 – 26.05.2016 – Keflavik Airport – Hvolsvöllur
155km, 13.6km/h śr, 11h14m, 980m w górę, 7-9°C
Po złożeniu roweru i przepakowaniu, po drugiej w nocy wyjechałem spod lotniska międzynarodowego Keflavik Airport. Pogoda nie zachęcała do jazdy. Było chłodno, wietrzenie i deszczowo. Nie było też zupełnie jasno, panował umiarkowany mrok potęgowany przez nisko wiszące chmury. Pierwsze kilometry po Islandii to głównie przyzwyczajanie się do jazdy obciążonym rowerem z sakwami i przyczepą. Ciekawy nowego kraju starałem się zwracać uwagę na szczegóły napotkane na drodze. Wilgotne powietrze, brak drzew, trochę inne znaki drogowe i powulkaniczny, miejscami wręcz pustynny krajobraz to pierwsze co zauważyłem na początku. Po kilkunastu kilometrach jazdy główną drogą z lotniska do Reykjaviku skręciłem w prawo w kierunku miasteczka Grindavik. Niestety wiatr i deszcz znacznie przybierały na sile, moje prędkości nie były zbyt wysokie i jeszcze okazało się, że muszę wjechać na małą przełęcz o wysokości około 250m.npm. Spodziewałem się, że na Islandii łatwo nie będzie, ale miałem nadzieję, że chociaż nie od samego początku… Na drodze 43 do Grindavik znajduje się jedna z największych atrakcji Islandii – Blue Lagoon, jest to kompleks basenów termalnych i spa. Ceny biletów zaczynają się od 40€ za wejście od osoby. Ja oczywiście ominąłem lagunę, przejeżdżałem obok około piątej rano, więc wątpię żeby w ogóle ktoś mnie tam wpuścił, poza tym więcej myślałem o spaniu niż kąpieli w gorącej wodzie. Na kilkanaście minut drzemki pozwoliłem sobie podczas bardziej intensywnego deszczu jeszcze przed Błękitną Laguną. W powietrzu unosiła się lekka woń siarkowodoru z podziemnych wyziewów i pary z gorących źródeł. Na parkingu 10km przed spa jest mała jaskinia, w której było sucho, więc na chwilę przysiadłem i zasnąłem. Dzięki temu cały dzień jechało się już o wiele lepiej, jednak cały czas w deszczu. W Grindavik byłem tylko kilka minut. Przed 6:00 na ulicach nie było nikogo, a skręt do drogi 427 był jeszcze zanim dobrze wjechałem w małe centrum miasteczka. Po zmianie kierunku na bardziej wschodni, wiatr mi już tak bardzo dzisiaj nie przeszkadzał, a deszcz stopniowo tracił na sile co pozwoliło mi wykręcić nawet niezły dystans. Z Grindavik do skrzyżowania z drogą 38 miałem około 60km i podczas kilku godzin jazdy minęło mnie może pięć samochodów. Takiej ciszy i spokoju na drodze już dawno nie miałem. Już czuję, że na tej wyprawie odpocznę od tłumów, samochodów, a moim głównym zajęciem oprócz jazdy będzie obserwacja przyrody i podziwianie zróżnicowanego krajobrazu krainy lodu, ognia i wody. Kilka kilometrów za miastem jedynym śladem człowieka była droga, po której się poruszałem. Wokół tylko czarne skały, czasami jakieś trawy, porosty i wrzos. Pustkowie. Kilka razy musiałem sobie robić przerwy, żeby nie zasnąć podczas jazdy – oczy momentami zamykały się same. Zmęczenie po podróży wydawało się większe od tego podczas jazdy moim wyprawowcem. Popołudniu mimo deszczu udało mi się dojechać do pierwszego większego miasta na Islandii – Selfoss. Zmarznięty i zmoczony przysiadłem na kawę w Subway, gdzie serwują najtańszą kawę na Islandii (227ISK), ale niestety bez dolewki. Po chwili zagrzania podjechałem do sklepu sportowego po gaz do kuchenki turystycznej. Niestety nie zauważyłem, że gwint w kartuszu jest trochę inny i nie pasuje do mojej kuchenki Micro. Wcześniej odwiedziłem kilka stacji paliw w poszukiwaniu gazu, jednak były tylko kartusze bez otworów, więc jak w sklepie zobaczyłem kartusz z otworem tak się ucieszyłem, że nie pomyślałem, że mogą być jeszcze dwa rodzaje gwintów. W Selfoss wjechałem na drogę nr 1 (Þjóðvegur, Route 1) o nazwie The Ring Road. Jest to główna droga Islandii o długości ponad 1332km która okrąża wyspę dookoła. Dziś dojechałem do miasteczka Hvolsvöllur. Na stacji N1 zatrzymałem się na dłużej, ponieważ pod wieczór deszcz znów zaczął mocno padać. Stację zamykali o 21:30, więc musiałem w miarę szybko znaleźć sobie jakieś miejsce do spania. Podjechałem na stadion mając nadzieję na jakieś zadaszone miejsce, potem pokręciłem się przy szkole by na koniec zainteresować się domkiem na placu zabaw dla dzieci. W środku było dużo miejsca i przede  wszystkim sucho. Wprowadziłem, więc rower do środka, rozłożyłem matę i śpiwór i poszedłem spać.

Dzień 2 – 27.05.2016 – Hvolsvöllur – Vik
104km, 11.3km/h śr, 49.6max, 652up, 9h11m, 7-9°C
Do rana cieszyłem się spokojnym snem w suchym miejscu. Tuż przed godziną 6:00 wygrzebałem się ze śpiwora i ruszyłem w dalszą drogę. Rano nie padało. Miałem nadzieję na lepszą pogodę, ponieważ przede mną były pierwsze atrakcje na Islandii. Tego dnia może i padało trochę mniej, jednak wiatr sprawiał mi ogromny kłopot w poruszaniu się na wschód. Wiał tak mocno, że moje prędkości na płaskich odcinkach oscylowały w granicach 5-10km/h. Do pierwszej atrakcji – wodospadu Seljalandsfoss z miasteczka, w którym spałem miałem jedynie 20km. Trasę tą pokonałem w trzy godziny. Trochę zirytowany i podmęczony walką z wiatrem ucieszyłem się na myśl o jednym z najbardziej popularnych wodospadów kraju, w dodatku chwilę wcześniej pierwszy raz odkąd byłem na wyspie zupełnie przestało padać, a momentami przez chmury zaczynało przedzierać się słońce. Wodospad Seljalandsfoss nie jest najwyższy, ani największy. Jego niezwykłość polega na tym, że poprowadzona została ścieżka turystyczna za wodospad i można go obejść dookoła. Bliskość drogi i łatwa dostępność to dodatkowe zalety. Za wodospadem jest bardzo głośno i mokro. Podczas słonecznej pogody zza wodospadu można robić wspaniałe zdjęcia z tęczą. Moje niestety były smutne, ciemne  i niewyraźne. Muszę jednak przyznać, że Seljalandsfoss robi duże wrażenie nawet podczas trochę gorszej pogody. Na mnie zrobił tak wielkie, że zapomniałem o innym, mniejszym wodospadzie Gljúfrafoss znajdującym się trzysta metrów dalej. To również ciekawe miejsce, gdyż aby zobaczyć wodospad z bliska trzeba przejść przez wąską szczelinę w skale. Zaraz potem, kiedy ruszyłem w dalszą drogę znów zaczęło mocniej padać i w kilka minut nieźle mnie zmoczyło. Najpierw schowałem się przy wejściu jakiegoś zamkniętego hotelu, a później w czymś przypominającym mały szałas. Niestety buty rowerowe przemoczyłem znacznie, więc kolejne dwa dni będzie trzeba kręcić w mokrych. Po drodze minąłem małe muzeum, które poświęcone jest erupcji wulkanu Eyjafjallajökull w 2010 roku. Wstęp jednak 800ISK, więc zrobiłem tylko zdjęcie ściany muzeum z wybuchem. 25km za Seljalandsfoss jest kolejny ciekawy wodospad Skógafoss. Wygląda jak ogromna, równa lejąca się ściana wody. Ma 60 metrów wysokości i 35 szerokości. Po jego prawej stronie poprowadzona została ścieżka do punktu widokowego . Trochę wspinania i schodów, a widok z góry w sumie lepszy na dolinę poniżej niż na sam wodospad. Skógafoss znajduje się obok wioski Skógar co oznacza las. Lasu nie ma, ale jest małe muzeum w domach z derni. Pod wodospadem mała baza turystyczna z hotelami, restauracją i polem namiotowym. Sześć i  pół kilometra przed wioską znajduje się boczna droga, która prowadzi do basenu z gorącą woda termalną. Basen nazywa się Seljavallalaug, a od głównej drogi to 4km w kierunku wulkanu Eyjafjallajökull, który narobił sporo szkód w 2007 roku. Podobno fajne miejsce na kąpiel. Gdybym planował nocleg w okolicy zapewne bym się tam zatrzymał. Popołudniu wiatr nieco osłabł i mogłem nadrobić poranne straty. Kolejnym moim celem dzisiejszego dnia była dosyć nietypowa atrakcja. Douglas C-47 znany również jako Dakota to amerykański samolot transportowy, który rozbił się na plaży w południowej Islandii w 1973 roku. Jego wrak, a w zasadzie resztki, których nie rozkradli turyści stoi do dziś. Osiem kilometrów na wschód od wodospadu Skógafoss po prawej stronie przy drodze numer 1 jest bramka, przez którą trzeba przejść, aby dostać się do kadłuba. To 4km w jedną stronę. Obecnie do wraku nie można juz podjechać samochodem. Właściciel terenu, na którym stoi Dakota prosi, aby nie dotykać i nie wchodzić do wraku. Ostatnią atrakcją, którą odwiedziłem była plaża przed miasteczkiem Vik. Miejsce nazywa się Reynisfjara i jest tam kilka miejsc wartych zainteresowania. Na plaży kilkanaście metrów od morza znajduje się jaskinia, obok której spod ziemi wyrastają wysokie bazaltowe słupy, z morza wystają skalne kolumny, a w oddali, około 4km na zachód widać jeszcze okno skalne znajdujące się na półwyspie Dyrhólaey. Wszystko to komponuje się z czarnym jak smoła powulkanicznym piaskiem i wysokimi falami. Na klifach spodziewałem się zobaczyć maskonury, małe pocieszne ptaki z zakrzywionymi dziobami, niestety poza mewami żadnych innych ptaków w okolicy nie dostrzegłem. Przy parkingu przy plaży stoi mała restauracja czynna do 21:30. Dzień zakończę śpiąc pierwszy raz na Islandii w namiocie tuż za miasteczkiem Vík í Mýrdal.

Dzień 3 – 28.05.2016 – Vik – Sandfell
150.5km, 14.9km/h śr, 550m górę,  10h02m, 8-12℃
Po wczorajszym maratonie atrakcji na trasie dzisiejszy dzień skoncentrowany był tylko na jednym celu. Aby jutro spokojnie wejść na najwyższy szczyt wyspy, dziś chciałem dojechać do Sandfell – miejsca początkowego, gdzie zaczyna się szlak pieszy na szczyt. Pobudka o 6:00 rano, szybkie pakowanie i w drogę. Od początku jechało mi się nieźle, organizm zaczynał się przyzwyczajać do codziennej i całodziennej jazdy z obciążeniem i zmęczenie wydaje się coraz mniejsze. Po dwóch deszczowych dniach w końcu z nieba nie leje się woda. Wiatr także się uspokoił i przynajmniej na prostych moje średnie prędkości oscylowały w granicach 18-20km/h. Wciąż nie mogę się przyzwyczaić do tego surowego, czarnego krajobrazu bez drzew. Poza miastami, gdzie nawet nie ma łąk z pasącymi się owcami nie ma praktycznie żadnej ciekawej roślinności poza fioletowymi kwiatami łubinu. Czarną zastygłą lawę porastają tylko różnego rodzaju trawy i mchy. Dziś do południa na trasie miałem wiele długich prostych odcinków na płaskim, dosyć nudnym terenie. Czasami w oddali udało się zobaczyć jakieś wzniesienia i górki. Na skrzyżowaniu dróg 1 i 209 znajduje się parking i miejsce zwane Laufskálavarða. Jest to powulkaniczne wzniesienie, na miejscu którego kiedyś stała jedna z najstarszych farm na wyspie. Farma została zniszczona przez erupcje wulkanu Katla w 894 roku. W tradycji każdy, kto zatrzymuje się w tym miejscu powinien ułożyć kamienny kopiec lub przynajmniej dołożyć pojedynczy kamień, aby sprzyjało mu szczęście dalszej podróży po Islandii. Dwie godziny później i około 30km dalej byłem już przy kolejnym ciekawym miejscu niedaleko drogi nr 1. W ramach chwilowego południowego odpoczynku od jazdy wybrałem się na godzinne zwiedzanie kanionu Fjaðrárgljúfur Canyon. Kanion znajduje się 3km od głównej drogi, w którą trzeba zjechać przed wioską Kirkjubæjarklaustur. Fjaðrárgljúfur ma około 100m wysokości i 2km długości, a na jego końcu trzema kaskadami spływa niezbyt duży wodospad o małej ilości wody. W tym przypadki kanion jest większą atrakcją niż sam wodospad. Do wodospadu prowadzi wyznaczona ścieżka od parkingu wzdłuż kanionu. Na ścieżce jest kilka punktów widokowych, z których można oglądać kanion z góry. Popołudniu teren zaczął się podnosić, pokonałem kilka niewielkich podjazdów, a po prawej stronie mogłem podziwiać coraz to większe górki i wysokie skały. Pod koniec dnia mijałem charakterystyczną skałę przypominającą trochę pojedynczego ostańca z Doliny Monumentów w USA. Lómagnúpur, bo o niej mowa to często fotografowana góra. Za nią ponownie robi się znaczna przestrzeń wokół drogi, a po lewej stronie obserwować można największe czoło lodowca Vatnajökull o długości 20km zwane Skeiðarárjökull. Na drodze co kilka kilometrów trzeba przejechać przez wąskie mosty, na których mieści sie tylko jeden samochód. Na jednym z parkingów spotkała mnie miła niespodzianka. Para turystów, która zwiedzała Islandię samochodem zauważyła mnie juz trzeci raz i z tej okazji zatrzymali się i  podarowali mi jabłko. Mała rzecz, miły gest i cieszy. Tego dnia miałem jeszcze w planach zjechać z głównej drogi i podjechać pod wodospad Svartifoss, jednak było już trochę późno i chciałem wcześniej się położyć przed wczesno porannym wejściem na Hvanna. Svartifoss jest ciekawy głównie za sprawą bazaltowych kolumn otaczających wodospad. Miejsce piękne jednak góra ważniejsza. Pod wieczór, kiedy juz dojeżdżałem do planowanego miejsca zza chmur zaczynało przedzierać się słońce, a w oddali widziałem nawet trochę błękitu nad lodowcami. Po dwóch deszczowych dniach prawie wszystko na sobie i w sakwach suche, tylko jeszcze buty rowerowe trochę wilgotne. Jutro będą miały okazje doschnąć do końca, gdyż na cały dzień zmieniam obuwie na trekingowe. Pod czołem spływającego lodowca Svínafellsjökull jest hotel, a po przeciwnej stronie ulicy stacja benzynowa z restauracją i nawet dobrze wyposażonym sklepem. Na stacji udało mi się w końcu kupić kartusz gazowy pasujący do mojej kuchenki. Gaz kupiony w Selfoss oddałem za dwie kawy i ciastko, więc praktycznie nic nie straciłem na tym zakupie. Właściciel stacji pewnie wystawi go na sprzedaż po wyższej cenie niż ja kupiłem go w sklepie sportowym. Przed 21:00 zajechałem pod planowane miejsce i rozbiłem namiot niedaleko parkingu oraz początku szlaku na Hvanna.

Dzień 4 – 29.05.2016 – Hvannadalshnúkur – wejście
Noc spędziłem w miejscu zwanym Sandfell, jest to początek jednego z dwóch w miarę oficjalnych szlaków na najwyższy szczyt Islandii. Drugi prowadzi przez lodowiec Virkisjokull i wzdłuż skał Hvannadalshryggur, jednak ta trasa to już zabawa w liny, uprzęże, raki i czekany. Na wyprawę rowerową mogłem zabrać drugą parę lekkich butów do chodzenia i tyle. Po drugiej w nocy obudziły mnie duże krople deszczu mocno uderzające o mój namiot. Natomiast o 4:00 obudziły mnie dwa auta, które podjechały na parking. Z głosów niosących się echem po całej okolicy wywnioskowałem, że około 5-6 osób chcę wejść na szczyt. Deszcz nie odpuszczał, więc budziłem się co godzinę i czekałem na przynajmniej mniejsze opady, aby od samego początku wejścia nie być mokrym. Wyspałem się do 9:00, potem śniadanie, a dopiero około 10:00 przestało padać. Szybko spakowałem mokry namiot, ubrałem się w rowerowe ciuchy, wilgotną kurtkę ze słabą membraną i lekkie, krótkie buty trekingowe. Zamiast plecaka miałem worek na buty, którego sznurki imitowały szelki. Waga worka 36 gramów.  Do worka spakowałem portfel, aparat, licznik rowerowy, parę batonów i ciastka. Rower spiąłem razem z przyczepką zapięciem. Tak przygotowany o 10:30 ruszyłem w górę zostawiając rower na parkingu. Początkowo wydeptana ścieżka biegnąca od lewej strony parkingu wyznaczała kierunek podejścia. Po przejściu przez drewnianą kładkę nad strumieniem podłoże zrobiło się czarne od wulkanicznych kamieni. Pierwsze kilkaset metrów w górę najbardziej strome. Do wysokości około 700m.n.p.m. prowadzi czarna szeroka ścieżka pośród różnej wielkości kamieni. Powyżej przejścia pomiędzy wysokimi kamieniami (taka skalna brama), teren nieco się wypłaszacza i kolejne 1000 metrów w górę nachylenie wynosi około 6-7%. Granicę śniegu przekroczyłem na wysokości około 1100m.n.p.m. Kilkanaście minut po tym jak zacząłem podejście z nieba zaczął padać drobny, ale niegroźny deszcz, który towarzyszył mi do około 1200m.n.p.m. Powyżej tej wysokości zrobiło się jakby jaśniej, a kolejne dwieście metrów wyżej chmury ustępowały słońcu i bezchmurnemu niebu. Od tego momentu, aż od zejścia w to samo miejsce pogodę miałem idealną. Lampa z „morzem chmur” w dole. Po wejściu na wypłaszczenie na wysokości 1700m.n.p.m. obserwować mogłem cel mojego wejścia. Kilometr przed szczytową kopułą minąłem wracającą grupkę z przewodnikiem, która zaczęła wejście o czwartej na ranem. Według moich obliczeń wejście zajęło im ponad trzynaście godzin. Przewodnik jako jedyny miał na sobie raki, a cała grupka związana była liną. Koszt wejście z przewodnikiem to około 35000-40000ISK, na szczęście Islandia to nie Słowacja i nie ma obowiązku wchodzenia z przewodnikiem. Największa zabawa czekała mnie pod samym szczytem, gdy doszedłem do poprzecznej szczeliny, która stała na przeszkodzie. Szczelina miała około 30 metrów długości, od pół do jednego metra szerokości i kilka, kilkanaście metrów głębokości. Pęknięcie pojawiło się akurat w miejscu najczęściej uczęszczanym. Po lewej stronie widać było połączenie sie dwóch szczelin, a po prawej stronie nachylenie było już na tyle strome, że nie dałbym rady wejść bez przynajmniej czekana w ręku. Kilka razy obszedłem szczelinę wzdłuż i znalazłem wąski przesmyk przez, który była szansa na przedostanie się na druga stronę. Po mojej, niższej stronie był jeszcze mały kopie śniegu, na który mogłem wejść, a po drugiej, wyższej stronie szczeliny butem wykopałem sobie dwa schodki i w ten sposób udało mi się przedostać przez jedyną przeszkodę na trasie podejścia. Kilka zakrętów  i kilkanaście minut później cieszyłem się już ze zdobycia mojego 37-go szczytu należącego do Korony Europy i najwyższego wierzchołka wulkanu Oræfajökull o wysokości 2110m.n.p.m. o trudnej do zapamiętania nazwie Hvannadalshnúkur. Na szczycie niestety nie ma nic przy czym można by zrobić sobie zdjęcie, więc punktami charakterystycznymi są poniższe skały. Sam wierzchołek to wypłaszczona kopuła z możliwością obserwacji terenu 360° wokół. Z parkingu na szczyt wszedłem w równo pięć godzin z czego trzy i pół godziny to czas w ruchu, półtora godziny to czas odpoczynków, przerw, jedzenia, robienia zdjęć, itp. O dziwo na szczycie na chwilę złapałem zasięg sieci komórkowej. Po chwili radości i sesji fotograficznej rozpocząłem zejście w dół, które zajęło mi dwie i pół godziny. Pokonanie szczeliny w dół nie było już tak problematyczne, ponieważ po prostu nad nią przeskoczyłem. Tak samo jak na podejściu na wysokości poniżej 1500m.n.p.m wszedłem w chmury i praktycznie od razu zaczął padać drobny deszcz. Nawet widoczność była trochę bardziej ograniczona niż podczas wejścia. Dopiero na wysokości kilkuset metrów  nieco się rozjaśniło, przestało padać, a w oddali widziałem przebłyski słońca. Na parkingu, gdzie czekał na mnie rower pojawiłem się chwilę po 18:00, więc wejście i zejście na Hvannadalshnúkur zajęło mi dokładnie 7 i pół godziny. Całkiem nieźle 🙂 Według mnie wejście na najwyższy szczyt Islandii nie wymaga dodatkowego sprzętu w postaci raków, rakiet śnieżnych, lin, uprzęży itp. Oczywiście wszystko zależy od aktualnych warunków panujących na górze. Cała moja wyprawa rowerowa była w sumie podporządkowana pod zdobycie szczytu. Termin wyprawy zaplanowałem tak, aby mieć wysokie prawdopodobieństwo na wejście na szczyt. Planowałem także, poświęcić nawet dwa dni na zdobycie góry i dwie próby podejścia w przypadku pierwszej nieudanej. Na szczęście pogoda i tym razem dopisała, szczeliny dało się ominąć, a o widoczność i orientację w terenie nie musiałem się martwić. Przed wyprawą przeczytałem kilka relacji z wejścia na Hvanna i byłem trochę zaniepokojony informacją jak niewielu osobom udaje się wejść na szczyt ze względu na niesprzyjająca pogodę i szerokie szczeliny. Wejście na szczyt oznaczyłem śladem ( https://www.strava.com/activities/592375491 ). Na parkingu przebrałem obuwie na suche rowerowe i podjechałem kawałem dalej do osady Hof, aby uczcić zdobycie szczytu talerzem gorącej islandzkiej zupy. Koszt świętowania to „jedynie” 1900ISK, czyli około 60zł za talerz wywaru z warzyw i kilka kromek chleba o małej zawartości mąki dumnie polecanych przez hotelową restaurację jako własny wypiek. Plusem było to, że zupa była gorąca, była możliwość dolania sobie dodatkowego talerza zupy oraz poprosić można było o dodatkową porcje chleba. Nocleg w namiocie kilka kilometrów za Hof.

Dzień 5 – 30.05.2016 – Hof – Reydhara
169km, 14.5km/h śr, 794m w górę, 11h38m, 9-17°C
Noc spokojna i co najważniejsze bez deszczu. Przed ósmą do worka spakowałem zupełnie suchy namiot. Z mokrych rzeczy miałem tylko kurtkę, skarpety i buty trekingowe po wczorajszym wchodzeniu na szczyt. Spodziewałem się jakiegoś większego zmęczenia i bólów części mięśni odpowiadających za chodzenie, jednak ku mojemu zdziwieniu czułem się całkiem nieźle. Widocznie przedwyprawowe bieganie dało większe efekty niż sie spodziewałem. Od rana pogoda sprzyjała, ciepło, słonecznie i wiatr nie przeszkadzał. Chmury nieco ustąpiły miejsca błękitowi i w końcu mogłem też nacieszyć oczy podziwiając spływające lodowce oraz niższe pagórki po lewej stronie oraz morze po mojej prawej. Od razu widać efekty lepszej pogody na zdjęciach. Przed południem miałem przyjemność z bliska przyglądać się niezwykłej atrakcji Islandii. Jökulsárlón to jezioro, zasilane wodami z topniejącego lodowca Vatnajökull. Ta lodowcowa laguna to pierwsze tego typu miejsce, jakie widziałem podczas wszystkich moich podróży. Spływający w dół lodowiec rozpada się na wielkie bryły lodu i dryfuje po jeziorze tworząc nie lada atrakcję dla wszystkich turystów przejeżdżających tą trasą. Laguna znajduje się bardzo blisko drogi nr .1 i dla wszystkich odwiedzających Islandię to obowiązkowe miejsce na chwilowy postój. W okolicy jest jeszcze kilka mniejszych jeziorek z lodowymi górami, a po niektórych można wykupić nawet krótki rejs i podziwiać lodowe bryły z bliska. W dalszej części trasy, co jakiś czas miałem do pokonania coraz to wyższe i bardziej strome pagórki, jednak ostatecznie i tak znajdowałem się na poziomie morza. Popołudniu dojechałem do miasta Höfn, którego liczba mieszkańców wynosi około 1800 osób. Uzupełniłem zapasy w jedynym markecie w mieście – Netto, posiedziałem chwilę przy kawie i Wi-fi w małej restauracji, gdzie za ladą stała Polka i ruszyłem dalej w poszukiwaniu miejsca do spania. Kawałek za Höfn czekała mnie miła niespodzianka w postaci tunelu o długości 1300 metrów, którego nie spodziewałem się na swojej drodze. Lubię jazdę po tunelach, szczególnie tych długich o  ile nie ma zbyt dużego natężenia ruchu i nie jest za głośno. Przez kilkanaście minut jazdy w tunelu pod górę nie minął mnie żaden pojazd, w tunelu, cicho, jasno i stała temperatura. Same plusy. Za tunelem, po krótkim zjeździe kolejna niespodzianka na trasie. Na rozległym i płaskim terenie widziałem dwa stada reniferów przebiegających przez niezbyt wysokie ogrodzenia pól, na których pasą się owce. Renifery były trochę daleko, więc nawet nie wyciągałem aparatu, jednak miło zobaczyć ponownie te stworzenia. Podczas wyprawy po Skandynawii w 2014 roku mogłem obserwować całe stada na wyciągnięcie ręki. Na Islandii reniferów nie ma zbyt wiele, więc tym każde takie spotkanie to powód do radości. Pod koniec dnia jechało mi się na tyle dobrze, że przegapiłem kilka fajnych miejsc na spanie. Jednak, kiedy już chciałem się gdzieś rozbić to nie za bardzo było gdzie… Niezłe miejsce znalazłem po około 20km rozglądania się, kiedy to na liczniku pojawił się dosyć poważny dystans prawie 170km. Za ostatnim gospodarstwem w wiosce Reydhara, tuż przy morzu, około 4km przed latarnią jest zjazd na małą polankę, na której rozbiłem namiot. Ruch na drodze nr. 1 za Höfn był tak niewielki, że nie przeszkadzała mi bliskość drogi. Deszcz mi raczej w nocy nie grozi, morze bardzo spokojne, a wiatr tylko czasami powiewa na tyle mocno, żeby nieznacznie poruszyć chorągiewki zawieszone na maszcie mojej przyczepki.