Dzień 6-10

Dzień 6 – 31.05.2016 – Reydhara – Vallanes
123km, 12.8km/h śr, 54.3max, 1430m w górę, 9h37m, 9-17°C
Kolejna sucha noc i poranek. Po dobrze przespanej nocy ochota do jazdy większa, chociaż motywować do wyprawowego kręcenia mnie nie trzeba. Dziś na trasie w planach miałem podjazd na przełęcz, więc to kolejny z powodów, aby wstać zaraz po 6:00 rano. Ledwo ruszyłem w trasę, a już po czterech kilometrach miałem krótką przerwę na przyjrzenie się z bliska latarni morskiej na przylądku Hvalnes. Pomarańczowa wieża z nadajnikami i dużo wyższym masztem obok, od strony lądu wcale latarni nie przypomina. Poza latarnią ciekawie wyglądały także wysokie skały po drugiej stronie drogi. W morzu, mimo sporej odległości udało mi się dostrzec dwa wieloryby. Duże, poruszające się czarne owalne kształty od razu skojarzyłem z tymi ssakami. Wcześniej na jednej z tablic ogłoszeniowych przy drodze jedna firma zapraszała na rejsy po morzu i obserwację wielorybów z bliska – coś w rodzaju Whale Safari. Koło południa dojechałem do miasteczka Djúpivogur, gdzie zrobiłem małe zakupy i przysiadłem na chwilę w małej restauracji. Miasteczko liczy około 400-tu mieszkańców, a na rowerze zwiedziłem większość w kilka minut. Wzrok przykuwa przetwórnia rybna oraz niewielki port, wokół którego skupia się całe centrum miasteczka. Po posiłku i odpoczynku ruszyłem w dalszą drogę w kierunku przełęczy Öxi Pass. Z Djúpivogur do przełęczy droga nr 1 prowadzi wzdłuż fiordu Berufjörður o długości 20km. Kilka kilometrów przed skrzyżowaniem z drogą 939, która prowadzi na przełęcz asfalt ustępuje miejsca drodze szutrowej. To zdaje się ostatni taki odcinek na głównej „jedynce” o długości kilkudziesięciu kilometrów. Wjazd na przełęcz Öxi to moje pierwsze wyższe jak na islandzkie warunki wspinanie. Podjazd od strony Djúpivogur bardzo stromy z nachyleniem dochodzącym nawet do 20%. Na podjeździe jest kilka takich stromych ścianek sprawiają niemałe kłopoty kierowcom.  Od wysokości 400-500m.n.p.m. poza drogą wciąż zalegały spore ilości śniegu, dzięki czemu krajobraz w połączeniu z górami i oddalającym się za mną fiordem bardzo mi się podobał. Na przełęczy Öxi nie ma żadnego punktu charakterystycznego, przy którym można by sobie zrobić zdjęcie. W sumie nie byłem pewien, w którym dokładnie miejscu znajduje się najwyższy punkt przełęczy, ponieważ przełęcz ma dwa wierzchołki niedaleko siebie. Zjazd do doliny przy jeziorze Lagarfljót bardzo łagodny. Asfalt powraca dopiero kilka kilometrów za skrzyżowaniem z dróg 939 i 1 przy jeziorku po lewej stronie. Ku mojemu zdziwieniu moim oczom w okolicy jeziora ukazał się prawdziwy las. Kilka kilometrów zalesionego terenu nosi nazwę  Hallormsstaðursskogar. Islandczycy sukcesywnie starają się zalesiać swój kraj, jednak w tak trudnych warunkach z jakimi muszą sobie radzić wszystkie rośliny na wyspie nie jest to łatwe. Wielu mieszkańców próbuje sadzić drzewa w okolicy swoich domów, w rezultacie czasami przejeżdżając wyspę jedyne skupiska drzew można zobaczyć właśnie w wioskach i przy gospodarstwach. Zjeżdżając z przełęczy, wiatr w końcu mocniej powiał mi w plecy. Przyjemnie było rozpędzić się na dłużej do prędkości około 25km/h przez dłuższy czas. Niestety zrobiło się późno, więc musiałem szukać miejsca do spania. Niedaleko głównej drogi, osłonięty drzewami rozbiłem namiot niedaleko wioski Vallanes obok domków do wynajęcia.

Dzień 7 – 1.06.2016 – Vallanes – Vopnafjörður
126km, 11.4km/h śr, 11h05m, 1440m w górę, 6-18°C
Rano miałem podjechać do wodospadu Hengifoss znajdującego się za jeziorem Lagarfljót. Musiałbym  na jakieś 40km zjechać z głównej drogi, jednak kiedy tylko wsiadłem na rower i poczułem wiatr w plecy to bardzo nie miałem ochoty skręcać i jechać pod wiatr do wodospadu. Trochę żałowałem swojej decyzji, ponieważ Hengifoss to bardzo ciekawy wodospad. Jest trzeci co do wysokości wodospad na wyspie i mierzy 118 metrów.  Później wyczytałem jeszcze, że poniżej Hengifoss znajduje się jeszcze jeden, mniejszy wodospad Litlanesfoss. Oba są dosyć podobne ze względu na występowanie bazaltowych kolumn tuż przy ujściu wody. Niepocieszony złą decyzją godzinę później piłem już kawę i jadłem Skyr na stacji N1 w największym mieście na wschodzie Islandii – Egilsstaðir. Tutaj także wymieniłem w banku euro na korony islandzkie oraz zrobiłem spore zakupy, które wypchały mi sakwy do pełna. Kolejnym moim celem była przełęcz o wysokości 655m.n.p.m. uznawana jako jedna z trudniejszych na wyspie. Hellisheidi – bo o niej mowa, znajduje się na wschodnim wybrzeżu na drodze 917, która w całości jest szutrowa. Aby do niej dojechać trzeba za wysokim betonowym mostem na drodze nr 1 skręcić w prawo, a następnie przejechać 30km po płaskim terenie pod przełęcz. Na tym odcinku nie spotkałem nawet turystów – tak piękne miejsce i nikogo po drodze to dla mnie prawdziwy raj.
Na pierwszych kilometrach podjazdu od razu nachylenie przekracza 10%, a droga zakręca dziewięcioma serpentynami. Z wysokości około 200 metrów wspaniały widok na płaską i szeroką dolinę, na końcu której wąska nitka rzeki Jökulsá á Brú łączy się z czystą niebieską wodą morską. Poniżej czarne pasy szutrowej drogi, a w oddali po drugiej stronie doliny niewysokie, ale wciąż ośnieżone grzbiety pagórów. Powyżej 400 metrów n.p.m. na drodze pojawiało się coraz więcej zalegającego śniegu, który miejscami był na tyle mokry, że musiałem podprowadzić rower. Widać, że droga była odśnieżona po charakterystycznych śnieżnych wąwozach. Na przełęczy stała nawet ogromna maszyna z wirnikiem do wyrzucania śniegu na bok. Zjazd z przełęczy także stromy ze śnieżnymi odcinkami, chwilami z jedną nogą na śniegu, przez co zjazd ponownie zakończyłem w mokrych butach. Zaraz po zjeździe ponownie dojechałem do wybrzeża, a tam od razu wpadła mi w oko wielka skała przypominająca nieco słonia stojącego w wodzie. Praktycznie do miasteczka Vopnafjörður, które widać od razu po zjeździe droga wciąż szutrowa. Kilka kilometrów dalej zatrzymałem się jeszcze na oglądanie wodospadu Gljúfursárfoss, który znajduje się tuż przy drodze. W okolicach wodospadu i na klifach gniazdują morskie ptaki, których można w tym odludnym regionie podglądać do woli. Niestety i tutaj nie udało mi się zobaczyć maskonurów. Dzień zakończyłem 20km za miasteczkiem Vopnafjörður, przez które tylko przejechałem bez zatrzymywania się około 22:00. Nie udało mi się znaleźć dogodnego miejsca na rozbicie namiotu, więc spałem niedaleko drogi jedynie na karimacie i w śpiworku. Biała noc w miarę ciepła i bezchmurna.

Dzień 8 – 2.06.2016 – Vopnafjörður – Dettifoss
101.5km, 12.3km/h śr, 754m w górę, 8h14m, 10-20℃
Od rana drogą nr  85 kierowałem się do głównej „jedynki”. Cała trasa 85 od Vopnafjörður do skrzyżowania z „1” to łagodny podjazd na wysokość prawie 500m.n.p.m. Po ponownym wjeździe na „1” wspiąłem się jeszcze na wysokość około 600m.n.p.m. Na tym odcinku sporo podjazdów i zjazdów, więc mogę powiedzieć, że dziś trening interwałowy. Krajobraz na drodze nie przypominał już tego z okolic Egilsstaðir. Zrobiło się zupełnie czarno – wokół drogi zero zieleni i praktycznie żadnej roślinności. Smutno, pustynnie i powulkanicznie. Z kolorów wyróżniał się jeszcze tylko kolor biały pod postacią pozostałości po zimie. Tego dnia na własnej skórze przekonałem się czym jest słynny islandzki interior. Po kilkudziesięciu kilometrach jazdy główną drogą pomału zaczynało mi brakować wody. W tej części wyspy nie ma rwących potoków spływających z wysokich gór z krystalicznie czystą wodą. Większość strumieni to brudna, stojąca woda z przydrożnych roztopów niezdatna do picia. Zaczynałem żałować, że nie zabrałem ze sobą filtra do wody. Na dodatek na tym kawałku czarnej pustyni słońce mocniej przyświeciło. Popołudniu dodatkowo przeszkadzać zaczął wiatr, ponieważ powiewał mocniej, od przodu skutecznie ograniczając moją prędkość o 3-4km/h. Przy temperaturze powietrza około 18℃ w promieniach słońca licznik pokazywał mi aż 27℃. Mój najcieplejszy dzień na wyspie i na dodatek bez wody. Rozważałem nawet zjechać 4km z głównej drogi, aby uzupełnić zapasy wody w guesthouse Grímsstaðir na drodze 864. Najwyraźniej jednak nie chciało mi się aż tak bardzo pić, ponieważ na parkingu przy skrzyżowaniu 1/864 zjadłem tylko posiłek i ruszyłem dalej. Wodę w końcu udało mi się znaleźć w nieco bardziej rwącym i czystszym potoku koło drogi kilka kilometrów za sporej wielkości i widocznym z daleka mostem Brú á Jökulsá. W sumie bez obaw napiłem się półtora bidonu i ponownie napełniłem je na wieczorne jedzenie na ciepło. Za mostem znajduje się skrzyżowanie 1 z drogą F88, która prowadzi do aktywnego wulkanu Aksja. Przygotowując się do wyprawy miałem nadzieję, że uda mi się pokonać ten trudny odcinek. Wyczytałem jednak, że większość dróg w środkowej części wyspy otwierana jest dopiero w lipcu aż śniegi same ustąpią, a wody w rzekach trochę się obniżą. Niestety, w lipcu wejście na najwyższy szczyt Islandii jest prawie niemożliwe bez sprzętu ze względu na szerokie szczeliny, a ponieważ wyprawa była podporządkowana pod wejście na Hvanna w sumie byłem pewien, że nie uda mi się przejechać tego odcinka. Na pocieszenie mogłem sobie jedynie popatrzeć na piękny wygasły Herðubreið oddalony o kilkadziesiąt kilometrów, który przypominał mi kształtem biały namiot.
Porannym założeniem było nawet dojechanie do jednej z większych atrakcji w tym regionie tj. wodospadu Dettifoss. Prawie się udało, ponieważ na nocleg wybrałem jedyny parking pomiędzy droga numer 1 a dojazdową 862 do wodospadu. Parking znajduje się niecałe 8km od Dettifoss, a w nocy miałem wrażenie, że słyszę szum spadającej wody. W linii prostej mój namiot był oddalony tylko o 4km od wodospadu.

Dzień 9 – 3.06.2016 – Dettifoss – Mývatn
110km, 14.2km/h śr, 59.9km/h max, 766m w górę, 7h45m, 10-22℃
Dzień atrakcji.  Zaraz na początku dnia, zanim jeszcze większość turystów na Islandii powstawała z łóżek, ja już dojeżdżałem do wodospadów Selfoss i Dettifoss. Oba wodospady oddalone są od siebie o kilometr i spływają na rzece Jökulsá á Fjöllum, co w tłumaczeniu z islandzkiego znaczy „Rzeka Lodowcowa z Gór”. Rzeka zbiera wodę ze sporej części północno-wschodniej Islandii. Selfoss wyróżnia się głównie swoją szerokością progu na ponad 100 metrów, jego wysokość to zaledwie 10 metrów. Znacznie bardziej sławny jest jego sąsiad, Dettifoss który jest jednym z najpotężniejszych wodospadów Europy. Jego szerokość to także około 100 metrów jednak z progu woda spada w dół przez 45 metrów. Jego średni przepływ to 193 m³ wody na sekundę, a jeśli z wodospadu zrobić elektrownię wodną to moc jaką mógłby produkować to aż 85 megawatów. Wodospad ten zrobił na mnie większe wrażenie, można było także bliżej do niego podejść. Właśnie w takich miejscach można poczuć prawdziwą siłę wody połączoną z pięknem wodospadu, któremu towarzyszy niesłychany hałas. Praktycznie cały parking przy wodospadach był zalany przez roztapiającą się wodę ze śniegów, a ścieżki prowadzące do tych atrakcji pracownicy parku narodowego nieco skrócili i pozmieniali drogi.
Moim kolejnym celem był krater wulkanu Krafla o nazwie Viti oddalony o około 70km od wodospadów. Musiałem więc wrócić się o 20km do drogi głównej, przejechać 40km „jedynką” na zachód, a następnie kolejne 9km do krateru z trudną, stromą na 20% końcówką. Ciężki końcowy podjazd w pełni wynagrodził mi widok na wciąż pokryte lodem niewielkie jeziorko w środku krateru. Zdecydowanie to jedna z atrakcji, którą obowiązkowo trzeba zobaczyć. Nieco poniżej krateru znajduje się elektrownia The Krafla Power Station o mocy 60 megawatów z charakterystyczną chmurą pary nad budynkiem. Po zjeździe do głównej drogi dosłownie po przeciwnej stronie jest miejsce zwane Hverarönd. Jest to spore pole geotermalne z wyznaczonymi ścieżkami, po których można spacerować wśród wielu „błotnistych źródeł”. Krajobraz iście pozaziemski, a zapach siarkowodoru mocniej niż w innych częściach wyspy drażni narząd powonienia. Chwilę potem byłem już na niewysokiej przełęcze Námaskarð o wysokości około 410m.n.p.m. by zaraz po zjeździe zatrzymać się przy niesamowicie błękitnym jeziorku obok  kolejnej elektrowni w okolicy. Kolor wody niesamowity, jednak w tym miejscu woda jest za gorąca i kąpać się nie wolno. Baseny, niestety płatne są kilometr dalej w miejscu Myvatn Nature Baths. Ja zamiast wody do kąpieli ponownie szukałem wody do picia i po dwóch dniach bezludzia dotarłem do namiastki cywilizacji. Przy jeziorze Mytvath znajduje się niewielkie miasteczko Reykjahlíð, w którym znaleźć można sklep Samkaup, stację paliw, punkt informacyjny, dwa hotele, restaurację, kościół, warsztat samochodowy i około 400-tu mieszkańców. Po zakupach i krótkim odpoczynku ruszyłem do kolejnej atrakcji tego szalonego dnia. Podjechałem pod wygasły wulkan Hverfjall o wysokości 420m.n.p.m, na który po chwili wszedłem. W środku szeroki krater na kilometr, a w dole niewielki czarny kopiec. Krater można obejść dookoła, a nawet zejść do środka. Kilka kilometrów dalej byłem już w ciemnych zamkach, czyli miejscu zwanym Dimmuborgir. Są to powulkaniczne pola lawy ukształtowane w ciekawe i różnorodne formy skalne, a według legend w skałach kryją się trolle. Cały region jeziora Mytvath i wulkanu Krafla leży na gorącym punkcie u styku dwóch zderzających się płyt tektonicznych. Dlatego okolicach jest tak wiele różnych zjawisk pochodzenia wulkanicznego. Na koniec pracowitego dnia objechałem jeszcze jezioro Mývatn w poszukiwaniu miejsca na nocleg. Pod wieczór całą okolicę przysłoniła gęsta mgła, a widoczność spadła do około 30 metrów. Ja w tym czasie podjechałem już do mniejszego jeziorka Másvatn, gdzie zjechałem w boczną drogę i rozbiłem namiot.

Dzień 10 – 4.06.2016 – Mývatn – Bakki
101.5km, 15.4km/h śr, 1030m w górę, 6h33m, 10-19℃
Rano po wieczornej mgle nie było już śladu, a na ściankach namiotu nie osadziła się wilgoć, co mnie bardzo ucieszyło. Po wyjściu z namiotu moim oczom ukazał się widok na niewielkie jezioro Mývatn. Widok z góry był naprawdę zachwycający i mimo, że słońce było nisko to oświetlało całą taflę jeziora. Po wczorajszym szalonym dniu niezliczonej liczby wulkanicznych atrakcji, dziś w planie było tylko zwiedzanie większego wodospadu oraz przejazd przez największe miasto północnej Islandii. Od samego rana jechało mi się dobrze – po tygodniu jazdy z obciążeniem organizm i mięśnie nie odczuwają już żadnego zmęczenia całodzienną, ale spokojną jazdą. Pogoda również dopisuje od kilku dni. Spodziewałem się chłodu, silnych wiatrów, deszczu, a nawet śniegu, tym czasem nawet w nocy mam powyżej 10℃ i dużo błękitu na niebie. Po przejechaniu przez miasteczko Laugar, które wciąż spało czekał mnie niewielki podjazd o przewyższeniu nieco ponad 200 metrów w górę. Ze szczytu podjazdu już widziałem zarys wodospadu oddalonego ode mnie o jakieś 2 kilometry na tle szerokiej doliny i ośnieżonych szczytów. Na małym parkingu postanowiłem zjeść śniadanie właśnie w takiej scenerii. Kilkanaście minut później byłem już pod chyba najpiękniejszym wodospadem Islandii. Goðafoss, czyli jak mówią Islandczycy „Wodospad Bogów” nie jest ani zbyt wysoki, ani jakoś szczególnie bogaty w zasoby wody. Jest co prawda trochę szeroki jednak na pewno piękny. Kolejne kilometry to dojazd do Akureyri. Zanim jednak dojechałem do najdłuższego fiordu na wyspie Eyjafjörður, nad którym leży miasto, musiałem jeszcze wjechać na przełęcz na ponad 500m.n.p.m, a później przejechać około 20km wzdłuż fiordu widząc po drugiej stronie zatoki drugą największą aglomerację Islandii. Spodziewałem się trochę większego miasta, jednak przez Akureyri z liczbą mieszkańców około 17000 przejechałem bez większego zwiedzania w ponad godzinę. Miasto długie na 4km ze ścieżką pieszo-rowerową praktycznie na całej długości drogi głównej. Pośród kolorowych budynków góruje kościół Akureyrarkirkja z dwiema wieżami, na głównej drodze mija się okrągły budynek centrum kultury i całą masę sklepów oraz galerii. Powiem szczerze, że po tygodniu jazdy po bezludziu trochę dziwnie było znów poruszać się w może niezbyt dużym, ale zawsze jakimś miejskim ruchu ulicznym. Znów ten hałas, spaliny, samochody i dużo ludzi. Oczywiście zatrzymałem się na większe zakupy i kawę w jednej z wielu restauracji. Po zakupach wyjechałem za miasto w poszukiwaniu cichego miejsca do spania. Kilkanaście kilometrów dalej wjechałem w dolinkę i ponownie zrobiło się spokojnie . Nocleg 100m od głównej drogi i 130m od rzeki, oczywiście w namiotku.